Historia Mitcha Clarka to historia tysięcy (jak nie milionów) młodych piłkarzy. A właściwie historia zwykłych ludzi. To ciężka praca przez lata, wzloty, upadki, rozdmuchana nadzieja i kubeł zimnej wody w najmniej oczekiwanym momencie.
Na końcu też mała ciekawostka, która służy tu za pokrzepienie, ale daje też pewien obraz nieobliczalności piłki nożnej i tego, jak ludzie w piłce popełniali i będą popełniać różne błędy, które ostatecznie mogą prowadzić do happy endu.
Kiedy rok temu Aston Villa była w kryzysie, a klubowa kasa świeciła pustkami trzeba było kombinować. Steve Bruce wykombinował więc, że do pierwszej drużyny przesunie młodego bocznego obrońcę – urodzonego w 1999 roku Mitcha Clarka. Starcia z Grealishem na treningach, radość z gry w piłkę, obóz przygotowawczy w Portugalii i gra w meczach towarzyskich z Telford, Walsall i Burton Albion to coś, co przyprawiłoby każdego 19-letniego piłkarza w Aston Villi o szybsze bicie serca. Nic dziwnego, że młody zawodnik oczami wyobraźni widział już swoje interwencje i podania w meczach Championship. Otrzeźwienie przyszło jednak znienacka w dwóch osobach – Nassefa Sawirisa i Wesa Edensa. Gdy panowie kupili klub, pojawiły się pieniądze, a z nimi nowe możliwości i perspektywy. Ale nie dla wszystkich. Mitch Clark wrócił do drużyny U-23 i to właśnie z nią rozpoczął sezon.
„W mojej głowie byłem prawdopodobnie znacznie bliżej pierwszej drużyny niż ktokolwiek w Villi sądził. To, że byłem później zawiedziony, to prawdopodobnie tylko moja wina. Każdy młody chłopak, który awansuje do pierwszej drużyny, a potem wróci do swojej kategorii wiekowej, będzie zawiedziony” – powiedział brytyjskiej prasie. Łatwo go jednak zrozumieć – gra w pierwszej drużynie to przecież spełnienie marzeń każdego z piłkarzy akademii. Z drugiej strony, kiedy pojawia się opcja kupienia solidnego zawodnika, a eksperymenty z juniorem w składzie można odłożyć na kiedy indziej, trudno winić sztab szkoleniowy za takie, a nie inne decyzje.
Odczucia Clarka miały jednak głębsze dno. „Jestem z Coventry. W akademii byłem jedynym zawodnikiem z mojego regionu. Nie powiedziałbym, że mnie gnębiono, ale docinki się pojawiały. Nie czułem się częścią drużyny. Zawsze byłem zdany na siebie.”
Mitch Clark jasno deklaruje, że piłka nożna to jego życie. Choć momenty zwątpienia pojawiały się często: „Wielokrotnie czułem, że nie jestem wystarczająco dobry i chciałem dać sobie spokój z piłką. Gdyby nie moja rodzina, przyjaciele i mój agent, na pewno już bym nie grał”. Istotną rolę odgrywa tata Mitcha – młody piłkarz opowiada, że zawsze zerka na trybuny w poszukiwaniu swojego ojca, by zobaczyć czy ten pokazuje kciuk w górę.
Podczas jego piłkarskiego rozwoju w Aston Villi pojawiły się jeszcze ważniejsze postaci. To wspomniany już Steve Bruce, który dał mu szansę gry w pierwszej drużynie (nie tylko w spotkaniach towarzyskich, Clark zagrał też np. w meczu z Wigan w ramach Carabao Cup), Robert Snodgrass, który przy każdej okazji udzielał Mitchowi porad, oraz Kevin MacDonald. To właśnie ten ostatni był kluczowy dla kształtowania tego, kim Mitch Clark ostatecznie jest jako piłkarz.
MacDonald nie przebiera w słowach, by motywować piłkarzy. Pojawiały się w związku z tym różne oskarżenia, ale wypowiedzi choćby bohatera tej historii na temat Keva rzucają na to wszystko inne światło. Clark opowiada, że MacDonald „opie***la”, ale absolutnie nie można tego nazwać gnębieniem. Poza tym podobno czepia się tylko tych, których lubi, i w których widzi potencjał. O tym jednak trzeba się przekonać obserwując otoczenie, bo pierwsze wrażenie nie jest najlepsze. Clark również potrzebował czasu, ale dziś docenia to, co zrobił dla niego trenerzy akademii, a szczególnie właśnie Kevin MacDonald. „To on poszedł do Steve’a Bruce’a i powiedział >>ten chłopak może zagrać na lewej obronie<<. Gdyby nie on, Bruce by mnie wtedy nie wystawił. To właśnie wtedy pomyślałem, że może faktycznie Kev mnie lubi.”
Kiedy przyszedł sezon, trzeba było działać. Gra w młodzieżowej drużynie AV nie widziała się Clarkowi, więc jego agent szukał alternatywy. Pojawiła się możliwość wypożyczenia do Port Vale, grającego w League Two. Steve Bruce nie stawał na przeszkodzie, więc Clark spakował rzeczy i wyjechał. To był strzał w dziesiątkę – zagrał w 45 meczach u dwóch menadżerów, stając się jednym z najważniejszych zawodników klubu i pracując w końcu na swoje nazwisko w profesjonalnej piłce. Ta piękna część historii ma jednak gorzki koniec.
„Aston Villa miała czas do 30. kwietnia na poinformowanie mnie, czy zostanę w klubie, czy nie. 29. kwietnia dostałem telefon: >>Nie będziemy cię trzymać w klubie, życzymy ci wszystkiego najlepszego w dalszej karierze.<<” Clark przyznaje, że po 12 latach spędzonych w akademii to potężny cios. W jego głowie zostaną jednak mądre słowa Deana Smitha, który powiedział: „Zatrzymywanie zawodników w twoim wieku, gdy wiemy że nie będą grać, to zatrzymywanie ich rozwoju. Jesteś dobry, masz talent, powinieneś więc się rozwijać gdzieś, gdzie dostaniesz szansę gry w pierwszym składzie.”
Mitch Clark ostrożnie, ale jednak z pewną dozą optymizmu i nadziei wypowiada się o przyszłości: „udowodniłem, że daję radę w League Two. Wydaje mi się, że dałbym radę w League One. Chciałbym pokazać się w Championship, a potem może w Premier League. Wciąż marzę o wielkiej piłce.”
Osobiście uważam, że ma do tego prawo. Historia Mitcha Clarka przypomina mi tę, którą kilka miesięcy temu usłyszałem od Martina Dobsona. Uwaga! Chwyta za serce.
Po zakończeniu wspaniałej kariery piłkarskiej Dobbo został trenerem. Kiedy w latach ’80 objął Bury, z Burnley na podobnych warunkach co Clarka zwolniono młodego piłkarza, którego Dobbo miał od jakiegoś czasu na oku: „Był załamany. Kiedy klub nie przedłuża z tobą kontraktu, jedyne co przychodzi ci do głowy to myśl, że jesteś beznadziejny i to nie jest droga dla ciebie. Szukał swojej szansy w niższych ligach, bo uważał że to właśnie jego poziom. Ale czasem ktoś inny patrzy na ciebie w inny sposób. Ja widziałem w nim potencjał, dlatego zaproponowałem mu, by dołączył do mojej drużyny.”
Bury wywalczyło wtedy awans do trzeciej dywizji, więc kiedy piłkarz dostał propozycję gry pod skrzydłami legendy Burnley i Evertonu, nieco się przestraszył i kwestionował swoje umiejętności. „Musiałem go przekonać, że da sobie radę” – wspominał Dobbo. „Pamiętam, jak mówił, że pewnie sobie nie poradzi w drużynie, która właśnie wywalczyła awans, skoro nie tak dawno zwolniono go z klubu. Powiedziałem mu, by po prostu ciężko pracował i dawał z siebie wszystko, a będzie dobrze, bo ja mam pomysł na to, jak wykorzystać jego umiejętności, w które ani trochę nie wątpię.” Trochę trenerskiej gadki połączonej z charyzmą i urokiem osobistym Dobsona poskutkowały – zawodnik dołączył do Bury i zaczął pokazywać na co go stać, by w końcu porządnie rozwinąć skrzydła. Lee Dixon, bo o nim mowa, w 1988 roku przeszedł do Arsenalu, w którym przez 14 lat rozegrał 458 spotkań, strzelając przy tym 24 gole i stając się legendą klubu.
Kto wie, może i Mitcha Clarka czeka podobna przyszłość?